W kolorach tęczy...




"Więc chodź, pomaluj mój świat..." nuciłam zamawiając moją pierwszą paletkę Sleek. Ilość pozytywnych recenzji sprawiła, że zapragnęłam mieć ją w swojej kolekcji. Problem pojawił się, kiedy przejrzałam ofertę i zorientowałam się w ilu wersjach możemy wybierać... Choć bardzo kusiła mnie klasyczna paleta nude, w ostateczności zdecydowałam się na odrobinę szaleństwa z Ultra Mattes V1

Od pierwszego wejrzenia urzekła mnie różnorodność i nasycenie kolorów. Po raz pierwszy w mojej kosmetyczce zagościły tak wyraziste barwy i dopiero debiutuję w fantazyjnym, kolorowym make-upie. Uznałam jednak, że warto wykroczyć poza bezpieczne nudziaki i zacząć bawić się makijażem. Nie ukrywam, że wiąże się to z moim planem poważniejszego zajęcia się wizażem. Zanim jednak do tego dojdzie pilnie ćwiczę. Mając do dyspozycji podstawowy zestaw pędzli i tę właśnie paletkę, można wyczarować setki kombinacji na powiekach. 




To, co najbardziej cenię sobie w cieniach Sleek, to ich jakość. Pomijając Inglota, nie miałam jeszcze takich cieni, które w ogóle by się nie osypywały. W przypadku Sleeka nie ma tego problemu, nawet jeśli nakładamy większą ilość cienia. Kolory, jak widzicie powyżej, są rewelacyjnie napigmentowane i bez problemu się blendują, pozwalając na uzyskanie subtelnych przejść między odcieniami. Jestem przekonana, że przy pomocy tej paletki nawet ręka laika ( jak w moim przypadku) jest w stanie stworzyć dobry ( czyt. taki w którym można pokazać się na ulicy) makijaż. Uważam, że jest to idealny zestaw startowy dla każdej dziewczyny, która stawia pierwsze kroki w wizażu. Nie ma sensu inwestować w ogromne palety z kilkudziesięcioma wkładami, jeśli za niecałe 40 zł otrzymamy podstawowe 12 kolorów. Dla porównania, zakup tylu kolorów Inglota to  koszt ok. 120 zł. Co Wy wybralibyście z tych dwóch opcji?




Jesteście ciekawi, jak idzie mi praca na tych kolorach? Napiszcie w komentarzach, a postaram się już wkrótce zamieścić serię postów czysto makijażowych! :)


Moja zima pachnie jak....



Czym pachnie Ci grudzień, święta, zima? Świerkiem przyniesionym prosto z lasu? Piernikiem, pomarańczami i cynamonem? Gorącym kakao? W ciemno obstawiam, że pomyśleliście przynajmniej o jednej z tych rzeczy. Podświadomie każdy z nas kojarzy ten wyjątkowy czas z wyjątkowymi aromatami. Zanim jednak z kuchni zaczną unosić się zapachy świątecznych smakołyków, chciałabym przesłać Wam choć namiastkę tego, co unosi się w moim domu i  już teraz pomaga w stworzeniu bożonarodzeniowej atmosfery. 





Opowiem Wam o moich niekwestionowanych ulubieńcach Yankee Candle. Trio, które idealnie wpisało się w moje gusta. Trzy zapachy, które goszczą u mnie niemal każdego dnia. Jesteście ciekawi, czym skradły moje serce? 

Pierwszy zapach to właściwie propozycja jesienna. Mnie jednak urzekł na tyle, że mimo zmieniających się pór roku, nie mam zamiaru z niego rezygnować.  Jego spolszczona nazwa to Bursztynowy Księżyc. Intryguje?


AMBER MOON

... pierwsze skrzypce w tej nastrojowej historii grają: aromat rozgrzanego bursztynu, nuty paczuli i drzewa sandałowego oraz akordy kojarzące się z orzeźwiającym, wieczornym wiatrem. Całość jest konceptualna, idealnie zbilansowana, wciągająca. Amber Moon daje wytchnienie po ciężkim dniu i pobudza wyobraźnię...

Bez wątpienia jest to aromat szczególny. Powiedziałabym dla koneserów. Jeśli miałabym kiedykolwiek możliwość stworzenia własnych perfum, już wiem, że pachniałyby właśnie tak, jak Amber Moon. I śmiało określiłabym je jako zapach unisex. Chciałabym tak pachnieć i chciałabym, by właśnie tak pachniał mój mężczyzna. 


Kolejna propozycja to coś orzeźwiającego, świeżego, aczkolwiek już ze świąteczną nutką


CRANBERRY ICE

...żurawina nierozerwalnie kojarzy nam się z czasem grudniowych celebracji, kiedy tymi pięknymi, czerwonymi owocami przyozdabiamy świąteczne stoły i stroiki. Ale zjawiskowa żurawina to nie tylko dekoracja, ale i skarbnica wielu, prozdrowotnych składników. A poza tym to prawdziwy rarytas kulinarny, który smakuje wyśmienicie bez względu na porę roku! W wersji Yankee Candle żurawina podawana jest w nieco zmrożonej, bardzo orzeźwiającej wersji. Wosk w formie żurawinowej tarteletki uwalnia naturalne esencje, które doskonale pobudzają i dodają energii...


Idealna kompozycja na grudniowe popołudnia. Jeszcze nie do końca bożonarodzeniowa, ale już zwiastująca co nas wkrótce czeka.  W moim przypadku jest doskonałym dopełnieniem do perfekcyjnie uporządkowanego wnętrza. Potęguje wrażenie czystości i świeżości. 



Trójkę zamyka absolutny faworyt tej pory roku. Powąchajcie go raz, a już nigdy się nie uwolnicie


RED APPLE WREATH


...wianuszek świątecznych aromatów. Kompozycja zainspirowana zapachem wieszanej na drzwiach, witającej bożonarodzeniowych gości dekoracji to miszmasz ciepłych, domowych, zapraszających nut. Znaleźć tu można kilka soczystych, czerwonych jabłek, garść dekoracyjnych orzechów i szczyptę esencjonalnego cynamonu. Wszystkie te składniki zostały zmieszane, naturalnie spreparowane i obficie polane słodkim syropem klonowym. Świąteczny, pachnący wianuszek wprowadza do domu atmosferę celebracji i zapowiada rychłe nadejście wigilijnych gości....

Nic dodać, nic ująć. Producent swoim opisem trafił w sedno. Już wiem, że tak będzie pachnieć tegoroczna Wigilia w moim domu. 



A czy Wy macie swoich ulubieńców wśród zimowych aromatów? Koniecznie napiszcie w komentarzach! :)