Podaruj sobie odrobinę luksusu...



Życie w ciągłym biegu, notoryczny brak czasu, przypadkowe wybierane kosmetyki stosowane " jak mi się przypomni". Wszystko to sprawia, że cera wielu kobiet woła o pomoc. Idealnie byłoby oddać się w ręce profesjonalisty, który o nas zadba. Sprawi, że skóra na nowo odżyje i odzyska gdzieś zgubiony blask. A co z tymi, którym brak czasu, czy funduszy nie pozwala na relaksujący wypad do gabinetu kosmetycznego? 
Przedstawiam Wam profesjonalistę, który może zagościć w Waszym domu! I to nie jednorazowo! 





O kosmetykach tej marki miałam przyjemność już dla Was pisać ( FEMI ). Marka FEMI to jeden z czołowych producentów kosmetyków ekologicznych. Głównym jej założeniem jest spersonalizowanie kosmetyków w taki sposób, aby zapewnić każdej z klientek pełne zadowolenie i pielęgnacyjną satysfakcję. Tym, co wyróżnia ich kosmetyki na ekologicznym rynku jest dobór składników. Wszystkie pozycje które znajdziecie w składzie są pochodzenia roślinnego lub mineralnego. Co ważne, nie jest to jedynie chwyt reklamowy. Nie należy mylić produktów w pełni naturalnych, z tymi, które zawierają jedynie naturalne dodatki. Jakość to domena FEMI. 

Dzięki uprzejmości marki, miałam wielką przyjemność przetestować kolejny produkt z ich asortymentu. Tym razem wybór padł na różaną maseczkę.  Wybór był o tyle trafiony, że maseczki stanowią stały punkt w mojej pielęgnacji i zawsze z zainteresowaniem przyglądam się kolejnym propozycjom na rynku kosmetycznym. 

O maseczce...

Maseczka Różana przeznaczona jest do pielęgnacji cery wrażliwej, zmęczonej, bądź dojrzałej. To ostatnie jeszcze mnie nie dotyczy, natomiast ze "zmęczeniem materiału" borykam się nieustannie. Codzienne wykonywanie makijażu, zmienne temperatury, kontakt z wodą, to wszystko sprawia, że skóra twarzy potrzebuje solidnej regeneracji. Femi wychodzi naprzeciw tym potrzebom. Czy cel został osiagnięty?

Skład...

Wszystkie miłośniczki naturalnych kosmetyków będą usatysfakcjonowane. Skład maseczki jest krótki, acz bogaty. Nie znajdziemy tu niepotrzebnych chemikaliów, zaś nie brakuje dobroci natury. Główne składniki to: dzika róża, wyciąg z liści drzewa oliwnego, olej jojoba, olej sezamowy, woda lipowa, olejek różany. Przekłada się to nie tylko na jakość, ale i na zapach kosmetyku, charakterystyczną dla FEMI ziołowo-kwiatową mieszankę.  Już po zapachu czuć, że ta maseczka nie może się nie sprawdzić. 
Konsystencja maseczki jest bardzo treściwa. Maseczka przypomina kosmetyczne musy, które mnie osobiście zawsze kojarzyły się z drogeryjną "wyższą półką".

A poza tym...

Mój pierwszy raz z tą maseczką był dość nietypowy. Natychmiast po otrzymaniu przesyłki przystąpiłam do testów. Zachęcona pozytywnymi recenzjami, ciekawa byłam, jak na mojej skórze sprawdzi się to cudo. Ku mojemu zaskoczeniu, na chwilę po nałożeniu, cała moja twarz zaczęła mrowić. W pierwszej chwili pobiegłam do lustra, w obawie, że za chwilę "stracę twarz". Po pierwszych oględzinach okazało się jednak, że nic złego się nie dzieje. Sama maseczka tak po prostu działa. Tu naprawdę czuć, że coś się dzieje! Rezultaty przeszły moje oczekiwania. Skóra rzeczywiście wyglądała na zregenerowaną. Potężna dawka nawilżenia i odświeżenia przyda się każdemu- mnie przydała się bardzo, szczególnie latem, kiedy twarz nieustannie była narażona na kontakt ze słońcem. Stosując ją systematycznie raz w tygodniu przekonałam się,  że pozytywne opinie nie są przesadzone. Żadna z drogeryjnych masek ( a przetestowałam ich wiele) nie może się z nią równać. 

Cena...

Cena w przypadku Femi jest porównywalna do jakości. Nie jest to tani kosmetyk. 50ml to koszt 95zł
Może wydawać się, że jest to dużo, ale warto przypomnieć sobie, ile nietrafionych, drogeryjnych kosmetyków już zagościło w naszym domu. Może warto zatem zainwestować więcej i dać sobie gwarancję jakości?

Dostępność: http://www.sklep.femi.pl





Mapa życzeń



Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o osobie, która stała się w moim życiu swego rodzaju inspiracją.  Śmiało mogę powiedzieć, że jest jedną z moich ulubionych postaci w polskiej blogosferze. Jej blog-  Moaa to dla mnie prawdziwe źródło motywacji. Czerpię garściami z jej podejścia do życia. Między innymi dzięki Magdzie zaczęłam doceniać małe, niepozorne szczęścia, które codziennie nas spotykają. Wciąż uczę się, jak odsuwać od siebie negatywną energię i wszystkie złe myśli, które nachodzą każdego z nas. Warto poświęcić temu odrobinę pracy, aby jak najlepiej wykorzystywać każdą chwilę i uczynić swoje życie pełniejszym. 


Po raz pierwszy usłyszałam o mapie życzeń właśnie na kanale Magdy- zachęcam gorąco do obejrzenia :)



Po co robi się taką mapę? 

W prosty sposób ma ona przedstawiać rzeczy, których pragniemy w życiu. Zasada wizualizacji jest dobrze znana osobom, które pracują nad samorozwojem.  Polega ona na tym, że w swojej głowie kreujemy sceny, obrazy, które są realizacją naszych planów. Im mocniej o tym myślimy, tym bardziej kodujemy to w swojej podświadomości, oswajamy i stopniowo przybliżamy się do realizacji celu. Mapa życzeń jest jedynie materialnym odzwierciedleniem naszych wizualizacji. 

Idąc śladem Magdy, i ja stworzyłam swoją mapę. Wydrukowałam, zawiesiłam w widocznym miejscu i zaczęłam działać. W tym momencie moja mapa ogranicza się do rzeczy, które dotyczą stricte mnie samej i mojego rozwoju. Jak możecie zauważyć, nie zamieściłam na niej rzeczy najważniejszych- miłości, dziecka, rodziny. Co nie oznacza, że nie widzę dla nich miejsca w swoim życiu. Owszem, bardzo chcę mieć szczęśliwe i ułożone życie osobiste. Wychodzę jednak z założenia, że tych rzeczy nie zaplanujemy. Przyjdą same. Najprawdopodobniej znienacka, niespodziewanie, w chwili, kiedy najmniej będę się tego spodziewać. Pozwolę więc się zaskoczyć. 

Znalazły się tu plany zawodowe, czyli zdobycie dyplomu logopedy i praca w tym zawodzie. Kolejna rzecz to jedno z największych marzeń- zamieszkanie wreszcie we własnych czterech kątach. Nie rodziców i nie wynajmowanych. W strefie planów znalazła się również praca nad blogiem. Nie potrafię na tę chwilę sprecyzować, w jakim kierunku się rozwinie. Nie trudno zauważyć, że ewoluuje razem ze zmianami w moim życiu. Moda miesza się z urodą, zdrowym stylem życia i pseudo-psychologicznymi wywodami. Bardzo chcę jednak uczynić z niego kącik do którego będziecie z chęcią wracać po motywację, tak samo, jak ja wracam na Moaa.pl. Mapa obejmuje również moją pasję, czyli wizaż. Ten punkt jest najbliższy do zrealizowania. Dzieli mnie już tylko jeden mały krok od zdobycia uprawnień wizażystki i możliwości dorywczej pracy w tym zawodzie.  Ostatnia rzecz o jakiej marzę na tę chwilę to podróże. Małe i duże. Wiele jest miejsc zarówno w Polsce, jak i na świecie, które na tę chwilę zwiedzam palcem po mapie. Ale wierzę, że już niedługo uda się to zmienić. Przecież jedyne ograniczenia mamy w głowie!

Zachęcam również Was do stworzenia czegoś podobnego. Pomyślcie o rzeczach, których pragniecie, zróbcie ten pierwszy, mały krok do tego, aby marzenia stały się rzeczywistością. Przecież nie ma nic do stracenia :)




Jestem size plus, nie promuję otyłości...


Jednym z głównych i najpoważniejszych zarzutów stawianych dziewczętom size plus, które w jakikolwiek sposób zabierają głos w świecie mody, jest promowanie otyłości. Choć profesjonalistki z otyłością nie mają nic wspólnego, w wielu innych przypadkach nie da się zaprzeczyć teorii krytyków. Kwestia samoakceptacji i świadomości własnego ciała, a dbałość o zdrowie to dwie zupełnie różne rzeczy, choć często się ze sobą łączą. Wielokrotnie poruszałam kwestię szeroko pojętych krągłości i pokazywałam Wam, że dobrze czuję się w swoim ciele, podświadomie czułam jednak, że nie do końca tak jest. Mniejsze lub większe kryzysy doprowadziły mnie do momentu w którym zapadła decyzja- pora coś zmienić. Mam nieco ponad 20 lat, nie chcę do końca życia łapać zadyszki przy wejściu na drugie piętro, a następnie przekonywać samą siebie, że to nic nie znaczy, przecież krągłości są super! Owszem, są, ale pod warunkiem, że w parze z nimi idzie równie super-zdrowy styl życia. 





Nie przeszłam na drastyczną dietę, nie zaczęłam się katować i przeklinać samą siebie za każdy zjedzony w życiu kebab. Przy pomocy Oli wprowadziłam do mojego życia kilka pozornie prostych, a zarazem wiele zmieniających zasad. Mogę śmiało nazwać to metodą małych kroków, jednak rezultaty zaczynają zaskakiwać i motywować do dalszego działania. 


1. Zdrowe żywienie

Gdyby ktoś przyjrzał się mojej diecie sprzed kilku miesięcy, mógłby przeżyć mały szok. Nie dlatego, że jadłam tak niezdrowo. Tłuszcze, słodycze, czy inne przekąski nigdy mnie nie nie pociągały. Głównym problemem była monotonia. Choć zabrzmi to przerażająco i zarazem śmiesznie, bez problemu potrafiłam ograniczyć się przez kilka dni do kawy, serków wiejskich i ogórków konserwowych. Mój organizm, pozbawiony jakichkolwiek składników odżywczych, nie wspominając o regularnych porach posiłków, zaprzestał jakiegokolwiek spalania tkanki tłuszczowej. Aby odwrócić ten proces, jedynym rozsądnym wyjściem była całkowita metamorfoza mojego żywienia. Zaczęłyśmy od wprowadzenia 5 niewielkich posiłków w ciągu dnia. Głodówki nie są wskazane. Nie zależało nam na wprowadzeniu diety, ale na zmianie nawyków. Na moim talerzu zagościły więc warzywa pod każdą postacią, pełnoziarniste pieczywo, naturalne jogurty i budzące dziś moje największe szczęście-smoothie. Co więcej sama zabawa z przyrządzaniem posiłków zaczyna sprawiać mi co raz większą frajdę. Kto wie, może dzięki temu rozwinę również zdolności kulinarne? :) 


2. Woda, woda, woda

Najlepsze lekarstwo na wszystko. Szczególnie teraz, latem, nasz organizm potrzebuje dużych ilości wody. Wypicie dwóch litrów w ciągu dnia to absolutne minimum. Dla mnie nie stanowi to problemu, nigdy nie byłam fanką słodkich napojów, czy kartonowych soków. Osobom, które jednak nie mogą przekonać się do picia "czystej" polecam jej urozmaicanie plasterkami owoców. I tak na przykład cytryna+ mięta działa oczyszczająco, a grapefruit wspomaga spalanie tkanki tłuszczowej. Sposobów na wodę jest wiele, a korzyści z jej picia przechodzą nasze oczekiwania. Przede wszystkim wypłukujemy toksyny z organizmu. Wspomagamy również trawienie, a szklanka wody pomiędzy posiłkami potrafi bez problemu pokonać "małego głoda". Poprawia się również stan cery, coś, co powinno przekonać każdą kobietę :)


3. Sport 

Odkąd tylko pamiętam, byłam negatywnie nastawiona do sportu. Wszelkie próby wyłowienia u mnie talentu do jakiejś dyscypliny kończyły się fiaskiem. Jestem za niska, żeby grać w kosza, nie mam dość siły, aby przebić piłkę na drugą stronę siatki, taniec- owszem, ale najlepiej bez partnera, którego mogłabym zdeptać. Lekcje wf-u w efekcie stały się dla mnie na tyle stresogenne, że od czasów liceum przestałam brać w nich udział. Zasiliłam szeregi uczniów ze zwolnieniem. Teraz nieco inaczej patrzę na tę kwestię i żałuję, że nie szukałam wcześniej na własną rękę aktywności, która nie byłaby dla mnie męką, ale przyjemnością. 
Pierwszym, czego spróbowałam po konsultacji z Olą były ćwiczenia z Mel B. 


Do tej pory jestem im wierna. Dobry trening cardio jeszcze nikomu nie zaszkodził. Z czasem uznałam jednak, że sama Mel to za mało. I tym właśnie sposobem rozpoczęłam swoją przygodę z bieganiem. Pomocą okazał się 12-tygodniowy plan treningowy. 




Początki są trudne, o tym nikogo nie trzeba zapewniać. Zdarzało się, że jedną serię 3-minutową wykonywałam z zegarkiem w ręku, modląc się, żeby te 180 sekund minęło jak najszybciej. Grunt to wypracowanie własnego tempa, które z czasem można w zależności od własnych możliwości zwiększać. Dla mnie największym sukcesem jest to, że zakładając buty do biegania nie mam w głowie łeee znowuuuu, ale z entuzjazmem truchtam w rytm ulubionych kawałków. 


4. Don't stresuj się!

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Stres towarzyszy chyba każdemu z nas. Niestety, życie nie jest tak łatwe i przyjemne, jak wydawało mi się jeszcze kilka lat temu. Najważniejsze to jednak umieć się wyłączyć. Znaleźć czas na tak modny ostatnio chillout. Nie podbijemy całego świata, nie na wszystko mamy wpływ i nie ze wszystkim musimy radzić sobie perfekcyjnie. Świat to nie Mario, nie mamy trzech żyć, więc wykorzystajmy to jedno najlepiej, jak potrafimy :)


I na koniec- zmiany, które sobie zafundowałam nie mają, przysięgam, wydźwięku antykrągłościowego. Wciąż stoję po tej samej stronie barykady. Moim celem nie jest zrzucenie trzech rozmiarów i zgubienie po drodze samej siebie. Jedyne, na czym mi zależy to zdrowsze i aktywniejsze życie, za które moje ciało samo mi podziękuje.  

Rimmel Wake Me Up



Są kosmetyki, które wywołują burzę. Pojawiają się na sklepowych półkach i dzielą kobiety na te, które je kochają i na te, które ich nienawidzą. Nie inaczej było z podkładem, który dziś dla Was zrecenzuję. Wysłuchawszy i przeczytawszy mnóstwo recenzji stwierdziłam, że pora na własnej skórze sprawdzić, o co tyle hałasu.  Czy było warto? O tym opowiem Wam niżej ...




O podkładzie...

Pierwszy podkład Rimmel, który pobudza cerę i sprawia, że promienieje blaskiem. Nadaje nieskazitelny wygląd. Działa natychmiast przeciw oznakom zmęczenia. Zawiera peptydy i nawilżający kompleks witaminowy.

Sposób użycia...

Nakładając podkład na twarz używałam zwilżonego wodą  pędzla typu flat-top (Hakuro H50). Jako baza służył mi matujący krem nawilżający firmy Le Frosch (klik).

Opakowanie...

Rimmel oddaje w nasze ręce bardzo poręczną, elegancką, buteleczkę. Pompka sprawia, że z łatwością możemy dozować odpowiednią ilość kosmetyku, a całe opakowanie nie jest nieestetycznie ubrudzone. Przezroczyste szkło, z którego je wykonano daje nam możliwość kontroli zużycia, co zdecydowanie uważam za plus. 

Konsystencja...

 Jeśli chodzi o konsystencję, Wake Me Up jest dość gęsty. W porównaniu do Affinitone (klik) nawet bardzo. Pomimo tego bezproblemowo rozprowadza się po twarzy i nie daje efektu maski. Jedna pompka w zupełności wystarcza do wykonania pełnego makijażu. 


Trwałość...

Nałożony na krem- bazę i utrwalony pudrem podkład utrzymywał się na mojej twarzy maksymalnie 3-4 godziny. Nie muszę chyba mówić, że jest to zdecydowanie zbyt mało. Trwałość poczytuję zatem za minus Rimmela. Pomimo starannego wykańczania makijażu, nie udało mi się przedłużyć jego trwałości. 

Efekt...

Wake Me Up jest typowym podkładem rozświetlającym. Już w samej buteleczce można zauważyć lekkie, brokatowe drobinki. Jeśli zatem lubicie taki efekt, z pewnością warto bliżej przyjrzeć się temu kosmetykowi. Ja jestem raczej zwolenniczką pudrowego matu. Brokatowy połysk na twarzy nie do końca do mnie przemawia. Zachęcona jednak opinią producenta liczyłam na promienny, świeży wygląd mojej twarzy.
Nakładając podkład zauważyła, że bardzo ładnie stapia się z cerą. Krycie określiłabym jako bardzo lekkie. Nie obejdzie się zatem bez korektora w strategicznych miejscach. Zaraz po nałożeniu efekt był naprawdę zadowalający. Pierwsze wrażenie bywa jednak złudne. Już po kilku godzinach podkład wtopił się w skórę tak bardzo, że był właściwie niezauważalny. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak zauważyć, że znika równomiernie, nie tworzy plam.  Nie podkreśla suchych skórek i nie przesusza cery. Mówiąc wprost: moja twarz nie różniła się zbytnio od saute. Poza jednym drobnym faktem- rozświetlające drobinki pozostały nienaruszone. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam. Na jakiś czas rozstaliśmy się zatem z Rimmelem. Powróciłam do niego wraz z pierwszą opalenizną, licząc na lepsze rezultaty. Krycie i trwałość pozostały bez zmian. Oczywiście zużyję całą zawartość buteleczki, jestem jednak pewna, że do niego nie powrócę.  Ten kosmetyk nie znajdzie się w gronie moich ulubieńców. 

Cena i dostępność...

Markę Rimmel znajdziecie w każdej z drogerii sieciowych ( Rossmann, Schlecker, Hebe).
30 ml Wake Me Up to koszt 40zł




FOT. OLA POŁUBIŃSKA